Sobotni poranek godzina 6.30 (normalni ludzie w soboty o tej porze smacznie śpią), ale kto powiedział, że my jesteśmy w pełni normalni :) Tak więc raniutko zbiórka, plecaki spakowane, zapas wody i wyruszamy na trasę. Łatwo idzie pierwsze 34 km do Św. Katarzyny. Nawet słynna "Barbara" podjeżdżana od Michniowa nie robi na nas większego wrażenia. Ale na Św. Katarzynie dochodzi do nas, że teraz już tak miło, łatwo i przyjemnie nie będzie, w końcu przed nami podejście na Łysice :D Najpierw przy wejściu na szlak wszyscy zgodnie składamy obietnice pani sprzedającej bilety, że nigdy przenigdy nie będziemy wjeżdżać na szczyt i nigdy przenigdy z niego zjeżdżać nie będziemy. Pierwsza część obietnicy się sprawdziła bo wjechać na Łysicę było by ciężko, więc zdobywamy ją pieszo z rowerami na plecach. Druga część obietnicy spełniona tylko w części, bo oczywiście gdzie się zjechać dało to zostało to uczynione :) Ale nie przesadzajmy szlak nie ucierpiał na tym nawet troszeczkę. Nasze nogi i ręce bardziej, tyle obić na łydkach nie miałam nigdy wcześniej :) Łysica zdobyta, chwila odpoczynku, bo dłużej nie dało się wytrzymać przez upierdliwe muchy, które latały w ilości straszliwej. Zjeżdżamy przez Kapliczkę Św. Mikołaja i kierujemy się w stronę Szklanej Huty, gdzie już na Św. Krzyż pozostaje kawałeczek, ale za to jaki kawałeczek :)W Szklanej Hucie natrafiamy na zawody kolarskie :)Chwilka zmagań i zdobywamy Św.Krzyż. Tu odpoczynek i zimne piwko należy nam się, jak psu buda :) Tak więc pozwalamy sobie przy jednej ze stacji drogi krzyżowej (mamy nadzieję, że zostanie nam to wybaczone) poleżakować, zjeść i i piwko wypić. Po odpoczynku decyzja, że jednak zejdziemy czerwonym szlakiem do Nowej Słupi, tylko Andrzejek odważył się w części zjechać. No i zdawałoby się, że najgorsza część wycieczki za nami. Niestety!! Błąd!!! Ta część w większości przebiegała w lesie więc sobotni upał nie dawał nam się we znaki. Dopiero teraz mieliśmy poczuć jaka panuje pogoda :) Asfalt nagrzany na maxa!!! Jakoś wydawało mi się, że będzie cały czas z górki, cholerka znowu pomyłka :) :) Droga do Bodzentyna tak masakruje, że aż miło :) No ale cóż wrócić trzeba, więc nie zastanawiamy się długo i jedziemy, a w myślach mamy tylko słynną "Basię" :) Ukrop, 75 km w nogach, długa prosta do do samej Barbary i ukazuje się ona, nasz wymarzona :) :) Podejmujemy wyzwanie!! Albo "Basia" albo my :) Troje z nas wygrywa tę walkę Ja, Justa i Andrzejek podjeżdżamy naszą wymarzoną góreczkę. Reszta brygady część podjeżdża, co nie podjeżdża to dochodzi :) No i teraz to już z górki, rozpęd i jedziemy, na pełnym gazie mijamy Michniów, skręcamy na Berezowie w las i stąd to już przysłowiowy "rzut beretem" do "matki bazy". Na Rejowie chwilka przerwy na hamburgera i już same nas rowery prowadzą na zimne zimniutkie piwko. Po takiej drodze nam się należy!!!
Bilans wyprawy: duma z siebie i każdego z osoba, że jednak się da, planowany wypad zaliczony w 100 % - bo jak nie my to kto, organizm wie na co go stać i nadal będzie pokonywać swoje granice, a co trzeba poprzeczkę podnosić :), nogi poobijane, zadrapań i siniaków na łydkach nie sposób zliczyć, zakwasy na rękach od dźwigania roweru, ale to nie znaczy, że nie powtórzymy tego jeszcze raz :) Zadowolenie z siebie bezcenne :) To chyba czas wyczyścić pannę Meridę, łańcuch nasmarować i planować następną wyprawę. :)