Jeśli czujesz, że gdzieś cię nosi, że coś cię w środku uwiera i sam nie wiesz czego chcesz, to znak, że zbierają się w tobie jakieś frustracje i należy szybko przeciwdziałać, zanim wyjdzie to z ciebie na zewnątrz ;) Najprostszym i sprawdzonym sposobem jest flaszka, ale pić w taki upał to średnia przyjemność no i żadna sztuka, o wiele trudniejszym sposobem jest zwalczanie frustracji na trzeźwo ;) i tu właśnie przydaje się rower. Tak więc w ten upalny, wakacyjny dzień około 7:30 rano, bez śniadania i bez kawy wsiadłem na rower i ruszyłem na zachód. Nie planowałem jeździć długo ze względu na upał, no, ale jak koń poniósł….! Na pierwszą myśl przyszły mi Szamotuły, a gdy już tam dotarłem to Pniewy, czy Wronki, czy Obrzycko? Pniewy za daleko, Obrzycko za blisko, a dawno nie byłem we Wronkach ;) No to naprzód… Jechało się świetnie, były to jeszcze godziny przedpołudniowe, więc słońce jeszcze nie drażniło. Na polach pełno kombajnów, traktorów i żniwiarzy, więc klimat był. We Wronkach odwiedziny Lidla, pierwsze śniadanie oraz telefon do żony, która pozdrowiła mnie serdecznie słowami: JESZCZE TAM CIĘ NIE BYŁO!!! No nic, kolejne napoje na drogę zapakowane no i dylemat czy już uciekać na Oborniki? W sumie czułem się dobrze, pedałuje powoli i kombinuję, aż tu patrzę, tablica: Czarnków 30. Szybka kalkulacja: na liczniku 52 + 30 to będzie 82, a z Czarnkowa ile może być do domu? Koło 50 chyba… Oj będzie ciężko, ale nie przekonam się jak nie spróbuję, więc ruszam do Czarnkowa, przy okazji mijając po raz drugi w tym roku Klempicz. Za Klempiczem dopadła mnie pierwsza zadyszka, która ciągnęła się aż do Czarnkowa, ale kawa na czarnkowskim rynku i pół godziny odpoczynku przy bryzie z fontanny trochę mnie wzmocniło. Jednak to ca dał mi odpoczynek, chwilę później zabrała góra na wylocie z Czarnkowa, MASAKRA!! Po pokonaniu tej cholernej góry szło już gładko, ale w tempie sporo wolniejszym. Wjeżdżając do Ryczywołu miałem na liczniku 102 przejechane kilometry. Po raz pierwszy miałem okazję zobaczyć przebudowany rynek w Ryczywole, super! Od razu to miasteczko się inaczej prezentuje. Na trasie do Rogoźna zacząłem chwytać drugi kryzys, już nie pomagały żadne napoje izotniczne, czy owocowe i w samym Rogoźnie nastąpiło odcięcie jednej fazy!! Konkretnie mówiąc odcięło mi górę, czyli ten wrzód na szyi, który zaczął mnie mocno napierniczać, złapałem jakieś ostre przymulenie i spowolnienie reakcji do tego stopnia, że odnotowywałem wzrokiem dziury w chodniku czy drodze, ale nie byłem w stanie ich ominąć. Czas więc na kolejną przerwę, przy budce z lodami i nie tylko, na dworcu PKS gdzie na podniesienie cukru przyszedł z pomocą MAŁY AMERYKAŃSKI MIESZANY! Przy okazji poprosiłem Panią z budki, żeby zmoczyła mi czapeczkę w zimnej wodzie, co na parę chwil ulżyło mojemu rozgrzanemu sufitowi ;) Zostało ostatnie kilkanaście kilometrów do domu i mimo resztek sił nie pojechałem przez Boguniewo, tylko przez Studzieniec, by później przed Długą Gośliną skręcić w las, na mój ulubiony odcinek przez Rezerwat Buczyna. Odcinek leśny był dość przyjemny ze względu na to, że drzewa prawe w ogóle nie przepuszczały słońca i wydawało mi się, że już wszystko jest pod kontrolą, aż do momentu wyjazdu w Słomowie na otwarte słońce! To było jak pierdolnięcie młotkiem!!! Na odcinku 3 km do Pacholewa nastąpiło odcięcie drugiej fazy!! Nóg!! Jechałem już niemal po całej szerokości jezdni jakby mnie wiatr rzucał, choć prawie go dzisiaj nie było. W Pacholewie, 2 km od domu zmuszony byłem zrobić ostatnią przerwę, przy pomniku Powstańców Wielkopolskich, gdzie resztę wody wylałem sobie na głowę i za koszulkę. Zdjąłem też buty, bo nie miałem już czucia w palcach. Po kilku chwilach ruszyłem, by zmierzyć się z ostatnią cholerną górą na trasie i chociaż liczyłem się z tym, że chyba będę musiał ulec i zejść z roweru, to jednak zacisnąłem zęby i cedząc kącikami ust ku…. je…. góra, ja pie…, ku…. mać! Pokonałem ją i to nie na najniższych przełożeniach!
Tak oto zaliczyłem Tur de Hell, przy okazji pokonując swój rekord w długości trasy: 139 km.