Już po raz trzeci zdarzyło mi się zameldować na trasie tego rowerowego maratonu . Tym razem w Podgórzynie koło Jeleniej Góry. Niektórzy uważają ,że zgórskich etapów jest on najtrudniejszy.
Na starcie zameldowałem się już po godzinie 6. Przez prawie całą noc padał deszcz i nic nie wskazywało aby ten stan miał się szybko zmienić. Ten deszcz nie nastrajał mnie optymistycznie , miałem przejechać prawie 200 km i myśl o tym ,że nie będzie to komfortowa jazda nie napawał mnie optymizmem. Podobnych do mnie na starcie zameldowało się więcej , więc i nastroje mimo deszczu były jakby lepsze. Dodatkowo obok mnie do startu szykowało się małżeństwo ze Stronia Śląskiego więc i humor mi się poprawił. Tuż przed samym startem o 7.15 przestało padać , więc w drogę.
W mojej grupie startowej był tylko jeden kolega na rowerze górskim , pozostali zostawili nas już na początku. Mimo braku opadu i tak za chwile byłem mokry bo asfalt mokry i kałuże na drodze. Po przejechaniu około kilometra zaczął się pierwszy podjazd w kierunku Zachełmia. Po osiągnięciu szczytu byłem już cały mokry od potu i spadające z drzew deszczu. Zdejmuję więc kurtkę i śmigam dalej w kierunku Podgórzyna aby po chwili piąć się w górę do Borowic i Karpacza Górnego.
Mój kolega pojechał przede mną , jakoś nie mogłem nawiązać z nim walki.
Z Karpacza Górnego od świątyni Vang , długi zjazd w kierunku centrum miasta . Jest jeszcze dość wcześnie , miasteczko śpi . Przede mną jedzie radiowóz policyjny, który w pewnym momencie hamuje. Naciskam na klamkę hamulca i czuję jak tylne koło ucieka mi na bok. Wychodzę jakoś cało i pędzę w kierunku Kowar. Przez chwile nawet staram się być trochę bardziej ostrożnym. Przed Kowarami doganiam Irenę , którą poznałem razem z jej mężem na starcie. Żartuję nawet ,że dzięki niej uda mi się kogoś wyprzedzić. Ale ona nie odpuszcza i tak do pierwszego punktu kontrolnego jedziemy razem.
W Kowarach znowu w górę , tym razem na Okraj . Dodatkowo zaczyna padać , najpierw lekko , potem coraz bardziej. Jest mi już właściwie wszystko jedno , droga pnie się ostro do góry , to dopiero 3o kilometr a już mięśnie lewego uda dają o sobie znać. Na przełęczy kowarskiej jakiś sympatyczny jegomość dodaje otuchy i podaje wodę . Od tego miejsca zostało już tylko 4 kilometry na Okraj. Niektórzy jadą już na dół i dodają otuchy tym , którzy pną się do góry. W końcu melduję się na przełęczy. Zakładam kurtkę i śmigam na dół . Jest zimno , deszcz dalej pada i wcale nie cieszy mnie to ,że prawie wcale nie kręcę. Teraz droga prowadzi w kierunku Kamiennej Góry, Jedzie się dobrze , jest lekko z góry i wiatr w plecy , dodatkowo przestał padać i po raz kolejny zdążyłem wyschnąć , gdyby jeszcze w butach było sucho.
Ale dobre się kończy , zwrot i jadę w kierunku przełęczy Kowarskiej . Mijam Leszczyniec. Jest pod górę i pod wiatr.
Z przełęczy zaczyna „lajcik” , w dół prawie do samych Kowar potem w lewo na Gruszków i Karpniki. Kawałek ruchliwą drogą w kierunku do Jeleniej Góry i zjazd na Staniszów. Ostatni podjazd i jadę w kierunku Sosnówki i Podgórzyna. Dojeżdżam do punktu wyjścia. Zaczynam myśleć . Mogę zjechać i dystans Mega / około 120 km/ zostanie mi zaliczony . W tych warunkach to i tak dobry wynik. A z drugiej strony , dlaczego nie przejechać zadeklarowanej trasy. Uzupełniam bidony , biorę głęboki oddech i śmigam na Zachełmie. A więc jeszcze raz te same ciężkie podjazdy. Tym razem już bez wjazdu na Okraj.
Po ponad 10 godzinach z czego prawie 9 w samotności dojeżdżam do mety.
Odbieram dyplom , pamiątkowy zegar , zjadam kiełbaskę i jadę do domu. Przede mną jeszcze 150 km samochodem ….ależ to szmat drogi…..
Pobierz trasę w aplikacji
Wpisz kod w wyszukiwarce
Skomentuj