Wycieczka została zaplanowana celem zdobycia Magdalenki, najwyższego wzniesienia w okolicach Rzeszowa, stanowiącego północny kraniec Pogórza Dynowskiego. Przez Rzeszów przejechaliśmy głównie asfaltową ścieżką rowerową, wzdłuż Wisłoka (pomiędzy ulicami Piłsudskiego i Kwiatkowskiego), aż po kąpielisko miejskie. Pomiędzy Budziwojem, a szosą do Hermanowej, po początkowym odcinku asfaltu nastąpił podjazd polnymi, wyboistymi drogami na dwa wzniesienia z piękną panoramą na stolicę Podkarpacia. Swoją drogą ten odcinek nie był planowany ale jak się pominęło skręt do Tyczyna, to trzeba było piąć się mozolnie pod górkę. Do Hermanowej mieliśmy za to stromy i kręty zjazd asfaltem. Od sanktuarium w Chmielniku podjazd na Magdalenkę w końcowej części kamienistą drogą gruntową, długi ale niespecjalnie stromy. Ze wzgórza zjazd do Kraczkowej również gruntówką, na odcinku około kilometra nieprzejezdną za sprawą zalegających zwałów wysypanego piachu. Można jedynie prowadzić rower bo nawet obserwowanym z naprzeciwka maluchem zarzucało na boki. Nawierzchnia gruntowa z zalegającymi kałużami jeszcze na odcinku od Strażowa do Krasnego. Zjazd w Rzeszowie na ulicę Łączną niedozwolony ale nas gonił czas (ledwo zdążyliśmy na pociąg). Gdyby nie w kolejności: pomyłka Pani w kasie biletowej wymagająca ponownego wystawienia biletu, nabijanie dodatkowych kilometrów w okolicach Tyczyna i przepychanie się przez piach pomiędzy Magdalenką, a Kraczkową to presji czasowej zapewne byśmy uniknęli. No ale gdybać to sobie można. Skończyło się na tym, że zabrakło czasu na relaks w łańcuckim kompleksie pałacowo-parkowym, a trasa z Łańcuta przerodziła się w jazdę na czas. Jeszcze słońce przygrzewało niczym na równiku. Na szczęście szynobus delikatnie opóźniony łaskawie na nas poczekał i przyjął na swój, przypominający rozgrzany piec, pokład..
Skomentuj