Drugi dzień postanowiliśmy, że będzie bardziej lajtowy. Na Giewont i do domku. Tym razem ubezpieczyliśmy się i wzięliśmy ze sobą ciepłą herbatę w termosie z dodatkiem prądu :P
Z centrum Zakopanego dotarliśmy piechotą do Kuźnic, aby następnie kamiennym traktem ruszyć pod górę. Miło się szło, spokojnie, mało ludzi, trzeba było tylko ostrożnie stopy stawiać, aby sobie nie skręcić kostki na kamieniach :) Po kilkunastu minutach dotarliśmy na Kalatówki, gdzie zrobiliśmy sobie pierwszy postój pod wielkim hotelem na zaspokojenie pragnienia ;) Panorama była cudowna, bardzo dobra widoczność na Kasprowy i na kolejkę. Następnie skrajem dolinki dotarliśmy do bardzo przyjemnej ścieżki, która prowadziła dalej w górę. I tak doszliśmy do Hali Kondratowej z bardzo przytulnym, maleńkim schroniskiem. Klimat był tu świetny. Cisza, spokój, brak hałaśliwych turystów z dziećmi – tylko parę osób w ciszy odpoczywających u podnóża gór. Widok ten idealnie nadawałby się na pocztówkę. Stąd widać już było Giewont. Co w nim takiego niby trudnego? Większość drogi mamy już za sobą, teraz raz dwa i będziemy na szczycie...No tak to z daleka wyglądało, ale im bliżej tym coraz bardziej robiło się stromo :/ Krajobraz coraz bardziej surowy, kamienisty. W końcu jest – widać szczyt! A nie to tylko jakiś węzeł szlaków, szczyt jest „troszkę” wyżej. No i znów daliśmy się oszukać perspektywie. Znów ostro w górę, po łańcuchach :) To akurat było super, poczuliśmy się jak prawdziwi alpiniści ;) No i w końcu jest szczyt. Zbyt mały w stosunku do ilości osób, która się na nim znajdowała. Krzyż wielki, okazały, a panorama piękna na góry i całe Zakopane. W dół radzę nie patrzeć, bo może się zakręcić w głowie. Na krzyżu śnieg, a że słońce mocno dawało, to zaczął on topnieć i kawał śniegu musiał akurat rozbić się o moje ramię :/ Postaliśmy, popatrzyliśmy i znów w dół. Po raz kolejny będę twierdzić, że wolę się wspinać w górę, niż schodzić na dół. Dotarliśmy z powrotem do węzła szlaków. Patrzymy na znaki, jeden z nich wskazuje kierunek Kopa Kondracka . Hmm... raz kozie śmierć, idziemy! Podejście jest dość trudne, do tego jest coraz więcej śniegu. Słoneczko jednak świeci, widoki są wspaniałe, maszerujemy więc żwawo :) I tak docieramy do Przełęczy Pod Kopą Kondracką. A stąd na Kasprowy już niedaleko – widać go jak na otwartej dłoni. Troszkę tu wieje, więc jedni zatrzymują się, aby robić zdjęcia, inni szybko przemykają wzdłuż zbocza górskiego. Będę mało oryginalna, ale też trudno jest opisać te widoki słowami, trzeba na własne oczy zobaczyć te cuda natury. Do tego cisza, spokój, tylko my i przyroda. Surowa, ale jakże piękna! Po drodze mijamy słupki P|S radośnie przechodząc raz na stronę polską, raz na słowacką. Jest to mało uczęszczany odcinek, a naprawdę piękny. Kto jeszcze nie był, szczerze polecam. Albo nie, bo za dużo osób się tam uda i cały urok zniknie :) Po ok 1,5h docieramy w końcu na Kasprowy. Niestety kontuzja kolana Miśka oraz ogólne zmęczenie nie pozwalają nam schodzić na dół – kupujemy więc bilety na kolejkę. To też jest pewnego rodzaju atrakcja, bo jeszcze nie mieliśmy okazji nią jechać. To niesamowite, człowiek tyle godzin się wspinał na szczyt, a tu siup i jest na dole. Zmęczeni, ale szczęśliwi dotarliśmy na dół. Nigdy sen nie jest tak cudowny, jak po całym dniu spędzonym na świeżym powietrzu w ruchu :)
Pobierz trasę w aplikacji
Wpisz kod w wyszukiwarce
Skomentuj