Wczesnym rankiem wsiadłem do pociągu jadącego do Przeworska celem dostania się do Lipy, położonej w obrębie janowskiej puszczy. W Sobowie na opuszczonym, wyrzuconym poza strefę zabudowań peronie dosiadła się Agnieszka. Lipa przywitała nas gęstym mlekiem znacznie ograniczającym widoczność. No ale w końcu to już jesień. Było zimnawo więc solidnie się ubraliśmy. Na szczęście wraz z upływem kolejnych godzin temperatura miała wzrastać, a słoneczko przebić się spoza powały chmur. Z kolejowego peronu ruszyliśmy śródleśnymi asfaltówkami w głąb zielonej knieji. Za Gwizdowem skręciliśmy w wyboistą i pełną kałuż (obecnie prezentuje się dużo lepiej) gruntową drogę, która zawiodła nas na skraj rezerwatu Imielty Ług. Pierwotnie nie mieliśmy go w planach ale przejezdna leśna steczka sprowokowała zmianę planów i była to ze wszech miar słuszna decyzja. Piękno rezerwatu mogliśmy podziwiać z dwóch punktów widokowych wyposażonych w drewniane pomosty. Z pierwszego wyłaniał się obraz rozległego torfowiska. Drugi pozwalał podziwiać rozległą, wodną taflę stawu Imielty Ług. Po nasyceniu oczu pięknem natury urozmaiciliśmy sobie powrót przejazdem groblą pomiędzy stawami Imielty Ług i Radełko. W efekcie zatoczyliśmy pętle ponownie znalazłwszy sie w Gwizdowie. Powtórzenie uprzednio przejechanego fragmentu trasy nie było żadnym problemem. Kolejnym celem stał się Łążek Garncarski, czyli lokalny ośrodek produkcji garncarskiej i ceramicznej. Znajdują się tutaj pracownie zajmujące się wspomnianą produkcją. Można je zwiedzić od wewnątrz. Warto dodać, że miejscowa ceramika jest zaliczana do najpiękniejszej w Polce, a w przeszłości tutejsze wyroby trafiały nawet do Rosji. Wyjazd z Łążka nastręczył trochę trudności komunikacyjnych. Zanim osiągnęliśmy sąsiednie Szwedy trochę pokluczyliśmy po leśnych traktach (dlatego nie mam absolutnej pewności, czy udało mi sie wiernie odtworzyć ten odcinek trasy). Asfaltowa nawierzchnia pojawiła się ponownie w Studzieńcu. Stąd zaczęliśmy kierować się w stronę Stalowej Woli, opuszczając powoli Janowskie Lasy, pięknie skąpane w jesiennych barwach, skrzących się w słonecznych promieniach. W Stalówce celem chwilowego wytchnienia zajechaliśmy na rozwadowski ryneczek, zaniedbany ale pełen zieleni. Wyjazd z Rozwadowa znowuż przysporzył pewnych problemów. Kluczenie tutejszymi uliczkami skończyło się, o ile mnie pamięć nie myli, jazdą zarośniętą polną drogą pomiędzy ścianą lasu, a skrajem zabudowań. Udało się na szczęście dotrzeć do gruntowego traktu prowadzącego do Kotowej Woli. Trakt był trochę wyboisty ale i tak duży przyjemniejszy od ruchliwej szosy przez Grębów. W Kotowej Woli powróciliśmy na asfaltową nawierzchnię. Jedynie przejazd przez Las Zwierzyniecki prowadził jeszcze gruntówką. Wcześniej w Sobowie rozstałem się z Agnieszką, z którą przyszło mi spędzić przyjemny jesienny weekend na dwóch kółkach. Niewiele brakło żebym przy okazji tej wycieczki przekroczył barierę 100 kilometrów, a to mi się w październiku jeszcze nigdy nie udało.
Skomentuj